Byłem w tym roku nad polskim morzem. Oprócz moich rozebranych dzieci widziałem chyba tylko jedno gołe dziecko na plaży. Nawet bardzo małe dziewczynki miały założone stroje kąpielowe. Mali, ledwo chodzący chłopcy też musieli latać w pieluchach albo w kąpielówkach. I zacząłem się zastanawiać, czemu tak jest.
Dzieci ze swoją nagością nie mają problemu. Dla nich cielesność nie jest powiązana z seksualnością. Jeśli problem jakiś jest, to musi on być po stronie dorosłych. Czego zatem obawiają się rodzice?
Mnie rozebrane dziecko nie prowokuje do zachowań seksualnych. Nie jest dla mnie obiektem seksualnym, więc nie przeszkadza mi jego obecność w moim otoczeniu. Czy majtki dziecka są rodzajem kagańca dla otaczających go dorosłych? Czy to o to chodzi? Czy dorośli nie są pewni swoich reakcji i boją się, że bez kagańca rzucą się na dziecko? Brzmi to podobnie do rzekomego prowokowania gwałciciela przez ofiarę. Czyli, że problem jest po stronie wyzywająco ubranej dziewczyny? Nie kupuję tego.
A może chodzi o to, że ci dorośli, którym taki widok przeszkadza, sami byli zawstydzani przez rodziców? Masturbowanie się było złe – to wręcz oczywiste. Nawet dotknięcie siusiaka czy cipki (pochwy? sromu? w przypadku dziewczynek nawet jest problem z nazewnictwem „tego na dole”) było piętnowane – „fe! nie wolno!”.
A może chodzi jeszcze o coś innego?
